Stara już jestem. 758 raz oglądam zmagania drobnych handlarzy ulicznych w sercu Gdańska. Kiedyś to wszystko służyło kuszeniu wiernych do udziału w nabożeństwach, dzięki którym otrzymywali atrakcyjny pakiet stu dni zwolnienia z czyśćca. Wkrótce jednak – jakoś tak wyszło – ludowy festyn przekształcił się w wielką fetę handlową o zasięgu międzynarodowym. Przybywali książęta, królewięta i szlachta – hanza-fieber na całego. Najprzedniejsze towary: futra, bursztyny, sukna szły z rączek do rączek, a talarów brzdęk, a w oku błysk i Goldwassera mocny haust – mówię wam, złoto było i wesoło. No, ale jeden raz to z pewnością nie było. Jak dobrze pamiętam, mieliśmy 50-ty z kolei Jarmark, król nasz miłościwie panujący Łokietek nie dotarł na imprezę i wtedy Krzyżacy podstępnie zwalili się do miasta, łupiąc i wyrzynając w pień kupców i handlarzy. Ciepła krew polała się ku mnie strugami. Nie pohandlowali sobie kramarze tego lata. Tymczasem w kalendarzu jak z bata strzelił kolejny sierpień i znowu jak rok w rok, przez wieki – pieniążki z kieszeni do kieszeni, obroty, marże, weksle i podskoki.
Na sierpniowe Jarmarki przypływało ponad 400 statków z różnych krajów. Jak grzyby po deszczu powstawały nowe place targowe, których nazwy pochodziły od towarów, jakimi na nich handlowano. Do kultowych rarytasów wedle Wikipedii należały pierniki toruńskie, kaszubska ceramika, czeskie szkło, wschodnie futra i dywany, angielskie sukno, cygańskie garnki, gdańska wódka i bursztyn.
Kiedy wybuchła II wojna ludzko-ludzka, place targowe opustoszały aż na 33 lata. Jeszcze tylko pył i kurz dawnych transakcji unosił się czasem w powietrzu wywiany spomiędzy kamieni przez niewzruszony wiatr. Reaktywację w latach 70-tych Jarmark zawdzięcza dziennikarzowi programu „Wieczór Wybrzeża”. Często widziałam go jak spacerował mariną, i intensywnie myślał.
Lata dziewięćdziesiąte szły już sobie w najlepsze, a z nimi dobrobyt w handlu. „Złote czasy Jarmarku Św.Dominika” – tak mówią taksówkarze, co wtedy kupczyli ostro, a teraz wozili tą rudą babę od biżuterii. Wiem, bo podsłuchałam. Ludzie mieli po kilka stoisk i zarabiali tą jedną imprezą na cały rok. Nie było konkurencji w postaci galerii handlowych, czy sklepów interentowych, wszem i wobec wiadomo było, że oryginalne i poszukiwane towary właśnie na „Dominiku” znajdą ci, którzy ich szukają i będzie im dane.
Niestety wraz z folią samoprzylepną nadciągnęły smutne czasu plastyku, bajzlu i polyestrów. Czasy szczekających bladoróżowych kłaków, foteli do warzyw, obieraczek do masażu i fidget spinnerów, na których to widok miota mną o brzegi jak szatan. Na antykach, czy pchlakach podobno można utrafić przedmioty, które niegdyś również uważano za kiczowate, a dopiero dziś nabrały wartości, z chwilą gdy przestały być wszędzie obecne i obłażą szlachetną patyną. Przede wszystkim jednak nie są made-in-china. A tu właśnie wielu takich szkodliwych wystawców obnosi się ze swoim towarem na dziko, przy czym niestety są też tacy, którzy handlują legalnie, obniżając od lat prestiż imprezy – choć na szczęście w bieżącym roku było ich już wyraźnie mniej. Zauważyłam kilka ciekawych stoisk, ale o tym później.
Tymczasem z dwóch tygodni Jarmark wydłuża się do trzech – jatka dla samotnych wilków bez zmiennika. Widzę jak siedzą za ladą ponad dziesięć godzin, dzień w dzień, bez jednego dnia wolnego. Podobno ilość stoisk przekracza teraz okrągły tysiąc – są tu kramy, namioty, budki, paryzole. Generalnie ciasno. Męczą się więc nieboraczki, męczą, a niektórzy nawet smażą wśród wąskich uliczek zastawionych budami. Oczy mają czujne, bo lepkoręcy bandyci nie śpią. Fajnie, że jeden drugiemu rzuci okiem i przypilnuje stoiska, inny ktoś skoczy po danie na wynos (dla wystawców podobno 10% zniżki). „Proszę wpisać kod PIN na pin-padzie, przepraszam, nie pamiętam czy dał mi pan w końcu tą stówkę, ile to kosztuje i dlaczego tak drogo? Ładne, ładne, coś innego…” – takie słyszy się rozmowy. „Czy ten prom odchodzi na Hel psze pani? Pani tu siedzi to pewnie wie.” Ja wiem, ale nie powiem. Plusk! Wiem, jak wyglądacie od spodu. Wszyscy. I nie lubię ryku motorówek.
Rudowłosa od biżuterii z tytanu siedzi po turecku przed swoim drewnianym kramem i pieczołowicie przykleja do lady literki ze sklejki. Na gumę plastyczną oczywiście, bo w regulaminie jest napisane, że nie można nic wiercić i kleić na stałe.” Ma być ładnie. Onety na 10 dni zapowiadają upały, tylko te sinice… podobno przez cały tydzień jest zakaz kąpieli, ciekawe czy nam to jakoś wpłynie na biznes – dumają razem z Brodaczem od imionek- E, na pewno będzie dobrze”. Lekki zefir muska ich twarze. „Ups. Za małe światło między literą „I” a „U”. Wróóć”. Po kilku godzinach kram jest już ustrojony w sieci rybackie, perły, konary, pirackie łupy i ręcznie robione biżuty. Widzę, że niektóre nawet mocno inspirowane moją osobą.
W międzyczasie słupek rtęci nieubłaganie rośnie. Robi się koszmarnie gorąco, a mnie na dodatek męczą cyjanoprokarioty. Zaraz sama tu wezmę i zakwitnę. Ugrzęznę. No co, no. Co się tak gapicie z niesmakiem? Że zielono? Nikt wam nie każe się kąpać. Ja ci zaraz wrzucę tą butelkę jeden z drugim na głowę, to zobaczysz…wejdź no do wody tylko.
Tymczasem wystawcy już kilka dni trzymają kurs swoich okrętów. Wypłynęli na pełne morze. I…nic…niewiele. Dziwne. Dzień za dniem kompletnej flauty. Tylko lustrzana tafla kamiennych płyt. Czasem przejdzie człowiek – zbłąkana sobie fala. Podejdzie popatrzy, otrze pot z czoła, czasem coś kupi, ale generalnie pomknie jak ślimak na zimnego browara. Zupełnie jak w Rejsie, płyniesz i słuchasz o czym ta ruda gada z tym z brodą.
Że najlepsze przekąski są u Gryszkiewicza na Szerokiej. Facet robi podpłomyki alzackie z porem i serem, salami lub boczkiem i cebulką. Ponoć rozpływają się w ustach. Sukces tkwi w oryginalnej recepturze na ciasto oraz żarliwej furii, z jaką je wypieka. Do niego nawet w najgorszy upał są duże kolejki.
Że na Św.Ducha z tłumu galanterii skórzanej zdecydowanie wyróżnia się BellaMal z Łodzi. Jej ręcznie szyte torby i paski przykuwają oko nie tylko fajnym szyciem i dbałością o wykonanie. Powierzchnia skóry mieni się różnymi odcieniami błękitów, fioletów i zieleni, a na dodatek jest pomysłowo cieniowana. Bardzo udane prace.
Że niedaleko ul. Straganiarskiej, polską wersję woodchartów można nabyć na stoisku pracowni Avocado. To nic innego jak mapy topograficzne wybrzeży, cięte w sklejce technologią laserową. Składane z wielu warstw, zarówno z barwnych, jak i tych z surowego drewna, a następnie oprawiane w stare deski. Trend na tego typu produkty zapoczątkował kilka lat temu amerykański stolarz Greg Klassen, łącząc dwie surowe części drewna za pomocą szkła, tak by utworzyły efektowny blat przecięty „meandrującą rzeką”. Rynek zalały więc podobnie wykonane stoliki, obrazy oraz właśnie uproszczone laserowo mapy 3d. Ludzie mówią, że są fajne na prezent.
I że było też maleńkie, jednodniowe stoisko z kamiennymi babami. Pierwotne, grubo ciosane kamienne głazy ułożone na stoliku turystycznym, w rządku. Od najmniejszych, do największych. Gładko oszlifowane, milczące jak głaz, a zarazem bardzo wymowne. Wyrzeźbił je Olgierd Biliński z Kaszub. Podobno najciekawszy wytwór człowieka na tegorocznym Jarmarku.
Ruda zapomina jak jest struś po angielsku. Próbuje opisać go swoim szwedzkim klientom za pomocą związków zgody oraz gestykulacji. Ja obserwuję całą sytuację. „This big bird (macha rękami w powietrzu i staje na palcach) with long neck (wyciąga szyję) and (tu nakreśla znak elipsy rzędu 20 cm) big balls! …klienci są przerażeni i nie dowierzają… „oh fuck, I mean eggs”… Brawo.
Cyjanofity w końcu porwał wiatr. Płynę sobie do morza. Możliwości też.